wtorek, 17 grudnia 2013

Faza maniakalna

Pomalowałam Chrystusa Frasobliwego na czerwono, a właściwie na purpurowo. Jest pełnia w znaku bliźniąt i nie śpię, zwłaszcza, że od paru dni mam już taki lot wzwyż. Autorka książki "Zła matka" napisała, że w fazie maniakalnej składa ludziom obietnice, które doprowadzają ją do rozpaczy w fazie depresyjnej. Mam podobnie. Dziś założyłam bloga szkole demokratycznej i stronę na fejsbuku centrum potrzeb kobiet. Dużo za dużo jak na osobę, która już próbuje ogarnąć kilka projektów typu dom, dzieci, chora matka, studia i praca. A jednak z okazji pełni spełnię obietnicę sprzed miesiąca i opowiem o szkole demokratycznej. Ale najpierw posłuchajcie i popatrzcie, co mnie ostatnio raduje.
Szkoła też mnie raduje. Od samego początku. Jest spełnieniem marzeń Małej Justynki, która w szkole cierpiała z powodu nudy i tego, że trzeba się uczyć wszystkiego, a nie tego co nas naprawdę interesuje.Wiem, wielu wśród was jest sceptyków, którzy nie wierzą, że to jest możliwe, że człowiek, młody człowiek, dziecko pozostawiony w takiej wolności musi się rozpaść.A jednak takie szkoły istnieją już prawie sto lat, a ich absolwenci są wykształceni, mają pracę, udane życie.
Z mojej perspektywy osoby dorosłej najważniejsze w życiu to nauczyć się radzić sobie z emocjami i relacjami. Całej reszty można się dowiedzieć z książek i internetu.W szkole demokratycznej zajmowanie się emocjami stanowi zasadniczą cześć wspólnego bycia. Twórcy tych szkół mają wielkie zaufanie do zabawy jako formy nauki. Ja też. Po prostu pamiętam jeszcze ciągle ten stan z dzieciństwa.
Nie myślcie sobie, że nie dopadają mnie pytania i wątpliwości w związku z nauką mojego dziecka. Razem z innymi rodzicami przechodzę nieustający proces poszukiwania złotego środka pomiędzy zostawieniem dzieciom inicjatywy a proponowaniem im czegokolwiek. Co to znaczy zaufać dziecku, pozwolić mu podejmować samodzielne decyzje, szanować jego wybory? I jednocześnie je wychowywać, opiekować się nim, dbać o nie? Dla mnie szkoła demokratyczna jest miejscem wielkiej nauki.
Lubię tam chodzić, czuję się swobodnie, bez napinki, siadam w kącie, czytam książkę a koło mnie przepływa mega ciekawe życie. Nieustanny ruch. Bieganie, skakanie, budowanie, czytanie, pisanie, pieczenie, sprzątanie, rozmawianie. Mogłabym tam pracować, ale moja córka absolutnie nie zgadza się na to. A ja szanuję to. I rozumiem. Pierwszy miesiąc w szkole był dla mnie szczególnie trudny bo moja słodka siedmiolatka wpadła w okres buntu i naporu, zwłaszcza przeciwko mnie. W najlepszym razie mnie olewała. Czułam się zagubiona, na szczęście Stara Mądra Kobieta we mnie mówiła: puszczaj, puszczaj, puszczaj. Posłuchałam. A dziś bycie z Magdą sprawia mi znowu wielką przyjemność.Fajnie jest obcować z człowiekiem, który robi co chce, jest pełen pasji i ciekawości i nikt go nie ogranicza w jego poszukiwaniach.

wtorek, 5 listopada 2013

Wolność

Nie ma to jak rozmowa z przyjaciółką. Wiele się w głowie i sercu rozjaśnia. Nazywa się rzeczy po imieniu i przynajmniej przez moment więcej się rozumie samego siebie. Wspominam o tym, bo między innymi takie rozmowy sprawiły, że wracam tutaj po długiej przerwie (za co gorąco przepraszam Basię i Anię i każdego kto poczuł się zawiedziony moim klasycznym wirtualnym zawieszeniem). Okazja dobra, bo dwa dni temu nów księżyca w koniunkcji z Saturnem połączony z zaćmieniem słońca i rzadką kwadraturą Urana i Plutona. Podobno czas nowych początków.
A ja w nich przypomniałam sobie o czym zapomniałam, czyli po co ja tego bloga zaczęłam pisać. Przecież intencja moja była bardzo prosta - dzielić się tym co przychodzi do mnie ze świata, porusza, wzrusza i wybałusza oczy i uszy duszy. Z jakiś przyczyn nie do końca dla mnie jasnych sama sobie tego wzbroniłam.Na szczęście mam w domu nauczycieli wolności i pilną staję się ich uczennicą. Dlatego dziś zostawiam Was z muzyką do tańca, do którego właśnie syn mnie porywa i obiecuję, że niebawem opowiem Wam o moich przygodach w szkole demokratycznej.

niedziela, 31 marca 2013

Jajka i pistolety

Od rana dzieci biegają z plastikowymi pistoletami i strzelają we mnie wodą. Nie było jajek w sklepie - tłumaczy mąż. - Czekoladowe zające wyparły cukrowe baranki, a pistolety jajka.
Biorę do ręki mały różowy pistolecik i ganiam się z córką, przyklejam się do ściany, przyczajam, celujemy w siebie nawzajem. Jakie to przyjemne. Fuj - mówi hipiska we mnie.
A w ogóle to dość idiotyczne polewać się wodą, gdy za oknem tumany śniegu. Tęsknię za słońcem i wolnością od kurtek, czapek i ciepłych swetrów. Wspominam upalne lato, plac zabaw, zraszacz trawy, Magda z koleżanką rozbiera się do naga i wbiega w strumień wody. Stoję obok z wózkiem i słyszę komentarz kobiety, trzydziestoparoletniej z wyglądu: takie duże dziewczynki i bez majtek biegają, to wstyd, przecież chłopcy patrzą, gdzie wasza mama. Jej sąsiadki z parkowej ławki podzielają jej oburzenie. Dziewczynki (lat prawie sześć) długo ją ignorują, w końcu zakładają majtki z miną: ok, odczep się stara babo. Chwilę później słyszę jak ta sama kobieta mówi do swojego syna, też sześciolatka: no i co robisz baranie, durniu jeden nie psuj tego, już ci nic więcej nie kupię. Jej sąsiadki z ławki kiwają głowami ze zrozumieniem. A ja stoję obok z rosnącym poczuciem niesprawiedliwości, że nie mamy przyzwolenie na nagość sześciolatka, ale mamy przyzwolenie na przemoc wobec niego. Ten stan przypomina mi się, kiedy kilka dni później widzę tę kobietę z synami, jak wręcza im plastikowe karabiny i z dumą przygląda się jak wspaniale do siebie strzelają.
A teraz proszę sama strzelam i to do własnej córki. Muszę się przewietrzyć. Zakładam wielką kurtkę męża, żeby nie utonąć w śniegu i zanurzam się w ciszy. Na ulicach nie ma żywej duszy. Biało, spokojnie, łagodnie, trochę ja we śnie jakimś, właściwie można by to polubić, gdyby nie chłód, ziąb i mróz.

czwartek, 14 marca 2013

Szkoła demokratyczna

Ledwo co napisałam o wewnętrznych dzieciach i zaraz się pokłóciliśmy. Jak te pary celebrytów, co to pokażą się na okładce kolorowej gazety, a zaraz potem rozwodzą. Takie kłótnie ostre, bez zasad, bez korzystania z całej wiedzy psychologicznej i komunikacji bez przemocy to dar wichrów przednówkowych dla takich stonowanych stoików jak my. Przedwiosenne porządki.
Zaraz potem pojechałam na Północ. Nie sama, a gdzieżby tam, jak zwykle z  moją dwójeczką radosną, pełną wigoru i wdzięku. Nie wkręcaj się mamo - powiedział do mnie mój syn trzyletni na stacji Tczew, gdy go zbyt długo przekonywałam, aby nie biegał z lizakiem w buzi, bo to niebezpieczne. I słowa te brzmiały mi w duszy, gdy w stan zacietrzewienia wprowadzała mnie moja własna mama. Mamazo, o której na pewno tu jeszcze usłyszycie. Od niej na przykład znam takie słowo jak ciafrotać.
A żeby już nie przedłużać mego ciafrotania, chciałam podzielić się z Państwem radosną nowiną. Otóż powstają w kraju naszym pięknym zarodki szkół demokratycznych, jeden w Poznaniu, drugi w Warszawie. Byłam na spotkaniu, poznałam ludzi doświadczonych w pracy z dziećmi, zapaleńców, rodziców którzy nie chcą skazywać dzieci na wyścig szczurów i szukają sposobów wspierania naturalnej ciekawości świata, jaką posiada każde dziecko. Moja mała dziewczynka we mnie skacze pod niebo z radości, że dożyła czasów, kiedy dorośli pragną widzieć, słyszeć i szanować potrzeby dzieci, naprawdę uznawać je za ważne i wartościowe. Mamaju we mnie cieszy się, że odnalazła swoich współmarzycieli, że nie jest samotna w swoich najbardziej dzikich pomysłach. Na przykład takim, żeby zbudować razem z dziećmi szkołę z gliny, słomy i drewna.


środa, 27 lutego 2013

Szałas potów

Pierwszy raz zasiadłam w szałasie z samymi mężczyznami. Uśmiechnęłam się sama do siebie, gdy okazało się, że nie będzie kobiet. Bowiem przez ostatnie kilka miesięcy często dowodził we mnie wściekły chłopiec, taki duszek mojej rodziny. I oto proszę, masz bracie towarzystwo na maksa.
Zatęskniłam za kobietami.
Najbardziej poruszające dla mnie było to jak długo i mocno mężczyźni pozostają w głowie, nawet w szałasie potów. Dla mnie szałas jest podróżą w ciele, odczuwam tam wyjątkowo mocno jego słabe punkty i jego potrzeby. Moje ciało potrzebuje ruchu, tańca i śpiewu, dlatego mój wymarzony szałas potów byłby na tyle wysoki, że można by w nim to robić.
Natomiast piękne w tym doświadczeniu było to, że zasiadłam w szałasie razem z moim mężem. Polecam każdej parze takie doświadczenie. Poczułam jak w gorącym powietrzu rozpuszczają się we mnie różne blokady, które utrudniają mi dobre relacje z Romkiem. I chyba po raz pierwszy poczułam w sercu zgodę na to, by czasem zaopiekować się jego Małym Chłopcem. Do tej pory uważałam, że każde z nas samo powinno zająć się swoim wewnętrznym dzieckiem. Ale ostatnio, podczas warsztatu Progi Życia, kiedy Tanna zaproponowała uczestnikom, żeby, jeśli na razie nie mogą, nie potrafią zająć się swoim wewnętrznym dzieckiem, oddali je tymczasowo komuś pod opiekę, zaczęłam zastanawiać się komu ja bym oddała. Moja Mała Justynka sama mi podpowiedziała: Romkowi. I poczułam się dobrze z myślą, że jest ktoś taki na świecie oprócz mnie samej, komu mogę z pełnym zaufaniem powierzyć na moment Małą Justynkę.
A w szałasie zrodziło się mnie miejsce na Małego Romka.

piątek, 22 lutego 2013

Skąd się wzięła Mamaju



Niedawno miałam grypę. Jednym z jej objawów był potworny ból oczu , który powodowały pewne linie płaszczyzny, no właśnie, trudno wytłumaczyć, pewne linie w przestrzeni, zaznaczone poprzez meble i urządzenia. Najbardziej obrazowo mówiąc bolały mnie kanty i proste tego świata.
W każdym razie, odczuwając ten ból, rozmyślałam o moim przyjacielu autyku Adrianie, i o tym jak wyrzucał z pokoju wszystkie przedmioty, ogałacał go do gołych ścian i materaca. Gdyby był w stanie unieść materac, wyrzuciłby go zapewne.
Materac przydawał mu się do skakania. Uwielbiał to robić, mógł tak godzinami. Ja mniej więcej po jednej na ogół wymiękałam. Kondycja już nie ta.
Adrian uwielbiał się rozbierać i rzucać butami. Uwielbiał w ogóle rzucać. Kiedyś poszłam z nim na targ. Niepostrzeżenie (a był bardzo szybki) zwędził piękną brzoskwinię ze stoiska i rzucił ja przed siebie. Wpadła do torby kobiety stojącej nieopodal. Przeszliśmy z Adrianem obok bez słów. Ja tłumiłam śmiech. Kobieta wyglądała na zdziwioną.
Adrian nie mówił. Prawie nie używał słów. Czasem śpiewał. Mam na imię Adrian, tralalalala, mieszkam sobie w lesie, tralalalala. To on pierwszy nazwał mnie Mamaju. Jak się poznaliśmy, to dużo śpiewałam z nim i biegałam. A zaczęło się od tego, że go nosiłam na plecach. Takie były początki naszej znajomości.
Wspominam Adriana, bo przeczytałam świetna książkę o autyzmie: „Inne, ale nie gorsze
O dzieciach z autyzmem opowiadają rodzice. Rozmawia Grzegorz Zalewski  Wyd. Linia
Po prostu książka o życiu. Fascynująca.

Najbardziej porusza mnie pewien rodzaj specyficznej wnikliwości i poczucia artyzmu dzieci i dorosłych ludzi określanych szerokim i pojemnym słowem autystyczny. (To słowo kojarzy mi się  z czymś w rodzaju auto-turystyki)
Bartek, jeden z bohaterów książki, mówi: Jak wstaję o piątej rano, to jestem bardziej wyspany, niż jak wstaję o siódmej. Im dłużej siedzę w zimnej wodzie, tym mi cieplej. Mam tak samo. A jednak jego mama mówi o tym jako o przejawie nadmiernie rozwiniętej wyobraźni: „Czysta abstrakcja.” I też ją rozumiem. O tym właśnie jest ta książka. O próbie komunikacji, porozumienia się. O tym, że czasem trudno jest zachować otwartość i szacunek dla takich ludzkich słabości jak potrzeba, żeby wszystko było zawsze tak samo. Wzrusza mnie ta potrzeba wielu autystycznych osób Właściwie w pewien sposób wszyscy o tym marzą. O jakimś cudownym porządku, kosmicznej harmonii, przewidywalności.
Jeden z bohaterów tej książki jest moim znajomym z fejsbuka, bardzo lubię czytać jego wpisy, jest w nich dużo bycia tu i teraz, uważności dla nieoczywistości świata, i dużo radości z bycia tatą i synem. FajnieJ
 Nie wszystkim jest tak wesoło, przyznaję. Zresztą King Kong i jego drużyna też swoje przeszli. Jedna matka mówi, że jak usłyszała diagnozę, to zapytała się czy może oddać dziecko do adopcji. Rozumiem ją doskonale. Trud jaki czasem generuje życie z osobą autystyczną, powtarzalność tego trudu, i bezsilność i złość i spotkanie ze wszystkimi swoimi ograniczeniami to naprawdę cholernie bolesne uczucia i można powiedzieć: nie, nie dam rady, pomóżcie mi:)
Ostatnio byłam na wsi, w  domu przemiłych, mądrych ludzi. Pani domu opowiadała o wizycie swoich znajomych z dziećmi, wśród których był chłopiec- aspergerus. „Nie umiał bawić się z innymi dziećmi. Kilka razy lądował na górze, żeby się wykrzyczał. A jego mama kilka razy dziennie siedziała przy kominku i płakała”
Znam to. Mój przyjaciel Adrian, którego matka porzuciła, gdy był mały, matka zastępcza wymiękła i oddała do ośrodka, robił takie numery, że naprawdę potrzebny był wybitny spokój wewnętrzny by go zawsze lubić. Mi osobiście zrobił raz taki. Pojechaliśmy na wieś do domu znajomych, pięknego, pustego i wielkiego. Ideał dla nas. Właściciele wywieźli wszystkie meble, bo dom był wystawiony na sprzedaż.
Żyliśmy sobie dość spokojnie i monotonnie, trochę razem , trochę osobno, jak to z Adrianem. Pewnego popołudnia czytałam książkę w salonie, gdy nagle poczułam niepokój związany z ciszą w domu. Wstałam i w przedpokoju spotkałam Adriana, blond niewinność lat siedem, od stóp do głów umazanego kupą. Z bijącym sercem weszłam do białej sypialni i oczom moim ukazał się widok, który przeczył prawom fizyki. Nawet sufit był w gównie. Idealnie białe ściany, żyrandol i materac pokryte były kropkami, plamkami, łatkami kupy. Pojawiły się we mnie dwa pytania: skąd on tyle tego wziął i jak dorzucił do sufitu, a potem poczułam w sobie rozjuszoną, dziką, zalewającą mnie wściekłość, więc szybko złapałam Adriana i zawlokłam w najdalszy kąt ogrodu, powiedziałam: stój tutaj, aż cię zawołam. Wyjątkowo posłuchał.
A ja przez następne trzy godziny myłam ściany i sufit z gówna i rozmyślałam o swoim życiu.
.